Paweł Chmielewski
("Projektor" - 4/2016)
Ci, którzy dostarczyli cenny kruszec, otrzymywali
miedziane odznaki zawieszane na szyi, zaś tym, którzy odznak nie mieli,
odcinano dłonie, po czym pozostawiano ich samym sobie, aby wykrwawili się na śmierć.
Tak wyglądało – celebrowane
niedawno z patosem (500 rocznica) – „odkrycie” Ameryki przez Kolumba. Tak
rozpoczyna się „Ludowa historia Stanów Zjednoczonych” Howarda Zinna.
Wydana ponad trzydzieści lat temu (teraz trafia do
polskiego czytelnika), sławę zdobywała stopniowo. Dopiero ataki republikańskich
recenzentów i ważne miejsce w „Buntowniku bez powodu” Gusa Van Santa (Matt
Damon był sąsiadem historyka i wielbicielem książki) zapewniła sprzedaż dwóch
milionów egzemplarzy. Spokojnie można powiedzieć – kto nie czytał Zinna, ten
nie zrozumie Ameryki do końca. Dlaczego „ludowa”? Madison [James, jeden
z twórców tekstu i komentarza do amerykańskiej ustawy zasadniczej] (…) wraz
ze swymi wspólnikami umieścił na początku preambuły do Konstytucji słowa „My
Lud”, udając, że nowy rząd reprezentuje wszystkich, i żywiąc nadzieję, że ten
mit się przyjmie, zapewniając „spokój wewnętrzny”.
Zinn wydaje ostre sądy, przenikliwie analizuje, odwołuje
się do źródeł, cytuje wspomnienia, artykuły prasowe, dokumenty. Jego historia
nie jest pisana z punktu widzenia J.P. Morgana, Andrew Carnegie, Henry’ego
Forda, Jerzego Waszyngtona, Benjamina Franklina czy Andrew Jacksona. Chociaż
nie – ten ostatni, opiewany bohater demokracji – skutecznie podbił jedne
plemiona indiańskie za pomocą innych, potem wszystkich pozbawił ziemi, by –
zgodnie z doktryną innego amerykańskiego herosa „mitu założycielskiego” Thomasa
Jeffersona – Indian „cywilizować” i zapewnić południowym stanom dobrobyt. Ten
ulizany portrecik – arystokratów stali i bawełny – zrzucamy ze ściany.
Bohaterowie książki Zinna to – nieomal w duchu
europejskiej literatury, a nie amerykańskiej historiografii – skrzywdzeni i
poniżeni. Indianie, czarnoskórzy niewolnicy, biedni farmerzy, imigranci,
kobiety, robotnicy wielkoprzemysłowi. Postaci z punktu widzenia, których pisana
powinna (też) być historia. Lepiej pojmiemy skalę termojądrowego rozbłysku,
który sprowokował autor, porównując do skali ataków na Olgę Tokarczuk za jej
chęć pisania polskiej historii m.in. w imieniu chłopów, Żydów i kobiet.
Howard Zinn układa amerykańskie puzzle przywołując po
kolei fakty: eksterminację Indian, niewolnictwo (różne szacunki mówią o prawie
pięćdziesięciu milionach porwanych mieszkańcach Afryki), prawie niewolniczą,
kilkuletnią pracę białej biedoty anglosaskiej, wojny z małymi dzierżawcami przy
użyciu wojska, dyskryminację kobiet (coś nam przypominają prawa o możliwości
wyjścia z domu tylko w towarzystwie ojca lub brata?), wyzysk imigrantów
umierających tysiącami przy budowie kolei i w kopalniach srebra (opis przypadku
Włocha, który zakuty w kajdany, uciekł od pracodawcy i 42 dni pieszo wracał do
Nowego Jorku), szesnastogodzinny dzień pracy i krzesło elektryczne (na
podstawie sfabrykowanych dowodów) dla rzekomych zamachowców, socjalistów Sacco
i Vanzettiego.
Żaden kraj na świecie tak długo nie przebywał w cieniu
rasizmu. Nawet w trakcie II wojny światowej Czerwony Krzyż za zgodą (na
polecenie) amerykańskiego rządu oddzielał krew białych i czarnoskórych dawców.
Zaś same wojny? Jest troszkę inaczej niż się Państwu zdaje. Wojna o
niepodległość, secesyjna, udział w konflikcie 1914-18 – Zinn kreśli
propagandowe i (nazwałbym je) kapitałowe przyczyny wybuchu. Ciekawa jest
interpretacja dość dwuznacznej i cynicznej roli Abrahama Lincolna w ruchu abolicjonistów.
Spokojnie jednak – tak wiele się zmieniło, że aż nic
się nie zmieniło. Biedny farmer z Utah może hodować zmodyfikowaną kukurydzę,
ale (pod groźbą licytacji) nasiona musi kupować u dostawcy posiadającego
monopol. Pod nosem można zanucić sobie tylko piosenkę z „Kabaretu” Boba
Fosse’a. Morgan i Rockefeller nazywają się dziś Zuckerberg i Larry Page. Nie ma
Cię w google? To nie istniejesz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz