Paweł Chmielewski
("Projektor" - 2/2015)
Wyobraźmy sobie okrągły, piaszczysty plac, przypominający
antyczną arenę. Stoją na niej – Clint Eastwood jako tradycja, Lee Van Cleef
jako modernizm i Eli Wallach jako ich poplątanie. Pojedynek rozgrywa się w
scenerii monumentalnego cmentarza Sad Hill, który symbolizować może upadek
współczesnej architektury.
Leon Krier, architekt, teoretyk i urbanista,
wykładowca Princetown jest jak westerny Sergio Leone – operujący przesadnym
kontrastem, kontrowersyjny, prześmiewczy, operowy. Współczesna urbanistyka to
dla niego arena walki, a dzisiejsze miasta i koncepcje architektoniczne, to
cmentarze, zaprzeczenie harmonii natury, miejsca, gdzie dobro (tradycyjny,
rozważny, piękny klasycyzm, gotyk) zmaga się ze złym (szalony modernizm).
Wygrywa na tym – pozornie – brzydki (pokraczna rzeczywistość naszych miast).
Zacznijmy od tytułu. Niby prosty, lecz przewrotny.
Rozumiemy, że chodziło autorowi o traktat idei, ukazanie architektury tworzonej
dla dobra wspólnego. Z całej „wspólnoty” pozostało tylko wyraźne stwierdzenie,
iż architekci zapomnieli, że projektują nie dla własnej przyjemności, lecz –
bardzo często – dla ogółu. Krier w szeregu eseistycznych rozdziałów – książka
jest czymś w rodzaju cyklu not z rocznego wykładu na uczelni – udowadnia jak
urbanistyka przestała być elementem tej wspólnoty. Dziwaczność niektórych
projektów i ich wyabstrahowanie doprowadziły do sytuacji, w której obywatele
przestali mówić, a nawet myśleć o charakterze budowli. Większość zdań o
„współczesnych koszmarkach” opatrywana jest zastrzeżeniem „ale ja nie znam się,
nie jestem przecież architektem”.
Czy Krier jest konserwatystą? Przypominanie o
tradycji, funkcjonalno-klasycznej budowie miast, rozsądnym planowaniu ulic i
placów zdają się to potwierdzać. Niechęć do modernizmu, który wprowadził
powszechną tyranię szkła – również. Sarkastyczny ton w wypowiedziach o
współczesnych metropoliach, prześcigających się we wznoszeniu drapaczy chmur,
prowokują autora do pytań o komfort mieszkania kilkaset metrów nad ziemią. Tak
rozpatrując książkę Kriera moglibyśmy stwierdzić – tak to konserwatysta. Lecz
teoretyk (i zarazem praktyk) pokazuje nam mechanizm. W opisach dzieciństwa w
Luksemburgu nie używa wprawdzie terminu „ukąszenie heglowskie”, ale do tego
zmierza. Gdy jako mały chłopiec, żyjący wśród poukładanej, niskiej,
mieszczańskiej zabudowy marzył o miastach Miesa Van der Rohe i Le Corbusiera. I
potem, gdy na jego oczach Luksemburg zaczął być masakrowany przez szkło, beton,
biurowce, modernizm. To wyznanie uleczonego.
Książka Kriera, opatrzona żartobliwymi i bardzo
przejrzystymi rysunkami Dhiru Thadani, jest przede wszystkim wezwaniem do
zachowania racjonalnego ładu. I rozumnej odpowiedzialności: Niezależnie od
tego, czy chodzi o miejsce kultu, budkę telefoniczną czy mur ogrodowy, dzieło
architektoniczne jest wyrazem podstawowych wartości wyznawanych przez
budowniczych i projektantów. Jest symbolem stanu naszych umysłów i szacunku dla
samych siebie. Nie tylko coś wyraża, ale i oddziałuje. Sądy radykalne: plan
urbanistyczny zawsze powinien być tylko narzędziem w służbie interesu
publicznego, nie istnieje żadne usprawiedliwienie – poza spekulacją lub dętym
prestiżem – dla budowy wieżowców użytkowych. Winda powinna pozostawać domeną
inwalidów, a nad miastami mają górować tylko utylitarne kopuły, dzwonnice, łuki
triumfalne.
To piękna utopia. Choć przypomnijmy, że ostatecznie
to Blondas (dobry) zastrzelił Anielskookiego (zły) i przechytrzył Tuco
(brzydkiego). Powrócił ład. To nawet normalne i bardzo ludzkie, że wolimy
zwiedzić katedrę w Chartres niż bazylikę w kształcie łodzi podwodnej.
Leon Krier, „Architektura wspólnoty”, s. 459, Wydawnictwo
słowo/ obraz/ terytoria, Gdańsk 2011.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz