niedziela, 31 lipca 2016

Pokolenie? Uczestnictwo wymagane („Pokolenie 1920. Szkice do portretu zbiorowego”)

Emmanuella Robak
("Projektor" - 2/2014)
Co determinuje przynależność do określonego pokolenia? Data urodzenia, związek ideowy z daną grupą społeczną, a może udział w konkretnych działaniach, wedle wyznaczonych zasad i przyjętych celów?

Czytając „Pokolenie 1920. Szkice do portretu zbiorowego” (posesyjną publikację wydaną w Kielcach), próbujemy odpowiedzieć na formułowane wyżej pytania. Z jednej strony praca ta pokazuje czytelnikowi bardzo szeroki zakres tematyczny, jaki obejmuje definicję pokolenia 1920, z drugiej – jest to swoisty przegląd wybranych biografii oraz utworów literackich poszczególnych twórców, postrzeganych w ogólnym kontekście generacyjnym. Znajdziemy tu nazwiska znane (m.in. Krzysztof Kamil Baczyński, Tadeusz Gajcy czy Roman Bratny) oraz takie, o których mówi się rzadko: Jan Józef Szczepański, Marian Ośniałowski czy Zbigniew Dłubak.

Pokolenie 1920 jest specyficzne pod wieloma względami. Generacja, która jako pierwsza od stu lat mogła cieszyć się wolnością, staje się grupą ludzi, od której zawsze się czegoś wymagało bądź wymaga. Wymagało się od tych młodych mężczyzn by spełniali tylko jeden wariant społecznej roli – żołnierza, który jest gotowy do walki. Wymaga się by Ci, którzy przeżyli wojenny koszmar, nie próbowali epatować sztucznie wykreowaną moralnością, by nie szukali rozrachunków bijąc się w cudze piersi. Wymaga się postawy bohaterskiej, jednocześnie zadając pytanie: Dlaczego ten nieugięty bohater mówi o śmierci i traktuje ją jako uwolnienie od egzystencji? Przecież bohater winien być herosem.

Rozmaite problemy przywoływane na kartach zbioru pokazują, że ludzie, o których dziś czytamy, byli (i są) tylko ludźmi, którzy mogli, chcieli, potrafili, albo nie umieli przystosować się do rzeczywistości, w jakiej im przyszło żyć (np. tragiczna biografia Ośniałowskiego). Ale mieli do tego całkowite prawo.

Różnorodna tematyka artykułów zamieszczonych w zbiorze (autorstwa S. Buryły, T. Tomasika, J. Warońskiej, J. Detki, A. Sulikowskiego, E. Janickiej, M. Boczkowskiej i K. Taborskiej) uzmysławia, że nie ma syntezy tego pokolenia.

Pozycja obowiązkowa dla zainteresowanych tematyką dotyczącą generacji 1920. Dla pozostałych – godne uwagi zaproszenie do zapoznania się z ciekawym zagadnieniem.

Każde pokolenie nosi znamiona swoich czasów, a historia jest tylko częścią egzystencji, która wpływa pośrednio, bądź bezpośrednio na rozwój osobowości oraz tworzenie systemu wartości. Bo jak powiedział Jaśniach, bohater powieści Stefana Żeromskiego, cytując Ralfa Emmersona: Historia (…) powinna chodzić wcielona w każdym człowieku (…). Jeśliś jeszcze nie odbył twojej wojny krzyżowej i twojej rewolucji francuskiej, spiesz się, bo inaczej nie będziesz mógł należeć do pokolenia dzisiejszego.

„Pokolenie 1920. Szkice do portretu zbiorowego”, s. 175, Zakład Literatury Współczesnej Instytutu Filologii Polskiej Uniwersytetu Jana Kochanowskiego, Kielce 2012.

A Wielki A’Tuin dostojnie płynie (Terry Pratchett, Stephen Briggs, „Żółw przypomniany”)

Paweł Chmielewski
("Projektor" - 2/2014)
Jest wielki jak światy. Cierpliwy jak cegła. Wielki A’Tuin jest jedyną istotą we wszechświecie, która doskonale wie, dokąd zmierza. Na jego skorupie stoją Berillia, Tubul, Wielki T’Phon i Jerakeen, cztery gigantyczne słonie, na których barkach spoczywa krąg świata.

Jak wiadomo ludzie dzielą się na tych, którzy Pratchetta czytali i na tych, którzy Pratchetta przeczytają. „Żółw przypomniany. Przewodnik po świecie Dysku uaktualniony aż do „Niucha”, to książka skrojona w sam raz dla tych drugich. Jak powszechnie wiadomo, świat Dysku jest płaską planetą, a istnieje na samej granicy realności. Uniwersum Dysku jest znane wśród czytelników SF i fantasy na równi ze światem Arrakis czy Mordoru.

Problem z autorem „Koloru magii” leży w braku klasyfikacji. To jest niby fantasy, ale raczej w formie parodii. Przed tym określeniem Pratchett się broni (w wywiadzie zamieszczonym na końcu przewodnika), raczej bez skutku. Stworzył wariację gatunkową, skrzywioną wersję realnego świata, wymyślił specyficzną narrację z olbrzymią ilością piętrowych przypisów. Dysk przekonuje nie tylko wielbicieli specyficznego humoru Swifta, ale w ogóle angielskiej satyry XIX w. Pisarz uwielbia zbierać wiktoriańskie leksykony i „Żółw przypomniany” bardzo je przypomina. Również dzięki bardzo angielskiemu, swoistemu szaleństwu Stephena Briggsa, który w amatorskim teatrze wystawia adaptacje prozy Pratchetta, nagrywa audiobooki, produkuje gadżety w formie Octavo czy bagażu z myślącej gruszy.

Przewodnik, którego kolejne (uaktualnione) wydanie przetłumaczył Piotr W. Cholewa, to książka – w sposób nieodparty – przywołująca arcydzieło saskiego humoru, sarmacką encyklopedię Benedykta Chmielowskiego „Nowe Ateny”. Obie kreują wyrafinowanie absurdalny świat, pełen zaskakujących haseł i wiadomości zasłyszanych. Pratchett – znając dziedzictwo wielu kultur i religii, wraz z religią sztuki masowej – tworzy w szerszym kontekście, bawi się kreacją własnego kosmosu.

Wielbiciele „Blasku fantastycznego”, postaci Zadziwiającego Maurycego i Rincewinda śledzą aluzje i nawiązania w cyklu pratchettowskim. Obok tak czytelnych jak Leonard z Quirmu, największy techniczny geniusz Dysku wszech czasów lub złośliwy Hoki, są te bardziej ukryte – jak zawodowi oszuści, którzy nie grają nigdy z człowiekiem o imieniu Doc (przydomek słynnego rewolwerowca i hazardzisty) albo i trudne do rozszyfrowania.

O tym świecie, który jest płaską planetą – jakby geologiczną pizzą, ale bez anchois jest tak książka. I o zasadach gry karcianej „Okalecz pana Cebulę”. I o wielu innych sprawach. Między innymi.

Terry Pratchett, Stephen Briggs, „Żółw przypomniany”, s. 536, Wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2013.

„Radości” czy nie? (Grzegorz Kwiatkowski, „Radości”)

Dominik Borowski
("Projektor" - 2/2014)
Tomik wierszy Grzegorza Kwiatkowskiego to zbiór dwudziestu dwu tekstów. Z pozoru wydają się one ze sobą niezwiązane. Pośpiesznie można by powiedzieć o nich, że zostały dobrane całkiem przypadkowo. Jednak ich głębsza lektura i konfrontacja z tytułem zbiorku obala takie refleksje. Wszystkie wiersze łączy brak tytułowych emocji. Zamiast nich dominuje smutek, pesymizm, gorycz…

Jednym z dominujących motywów w tomiku Kwiatkowskiego (gdańskiego poety i muzyka, współpracownika Teatru Dada von Bzdülöw) jest śmierć. Pojawiają się tutaj jej różne typy. Szczególne zainteresowanie przypada śmierci ludzkiej. Poeta traktuje ją jako coś oczywistego, co stanowi element egzystencji istot żywych. Nie ucieka od bezpośredniego mówienia o śmierci. Wręcz przeciwnie w jego wierszach przedstawione zostały bardzo szczegółowe opisy ostatnich chwil życia („Ernst Becker-Lee, ur. 1905 zm. 1940”, „Dora Drogo jur. 1923 zm. 1941”). Co ciekawe autor odnosi się głównie do zgonów nagłych i wywoływanych przez drugiego człowieka. W ten sposób pokazuje kruchość ludzkiego życia i jednocześnie zagrożenie ze strony otoczenia. To chyba jakaś próba rozrachunku z przeszłością.

Temat śmierci przywołuje problematykę antysemicką. Wiersze Kwiatkowskiego podejmują kwestię postaw wobec Żydów („wydarł”). Byli oni prześladowani, maltretowani i zabijani. Ich oprawców nie stanowiły osoby zdegenerowane i pełne agresji. Nienawiść do Żydów okazywali zwykli ludzie, którzy na co dzień cieszyli bardzo dobrą opinią i potrafili okazywać miłość swoim bliskim. Ich antysemityzm nie psuł im wizerunku, wpisywał się w powszechnie wyznawane idee. Te gorzkie uwagi zahaczają o dwulicowość, której tak dużo i w dzisiejszych czasach. 

Poeta próbuje w swoich wierszach okryć prawdę. Prawdę, o której mówi się niechętnie, a najlepiej wcale. Śmierć była, jest i będzie elementem ludzkiej egzystencji, nawet jeśli się ją przemilczy. Ważne pozostają także dla niego relacje miedzy ludźmi, które wypełnia nieszczerość i agresja. 

„Radości” Kwiatkowskiego wymagają uważnego czytania i poświęcenia im chwili refleksji. Pomimo to warto do nich sięgnąć. I postawić obie pytanie o „radości”, te współczesne.

Grzegorz Kwiatkowski, „Radości”, s. 29, Biuro Literackie, Wrocław 2013.

Różne oblicza historii („Rocznik Oddziału Polskiego Towarzystwa Historycznego w Skarżysku-Kamiennej”)


Karlos
("Projektor" - 2/2015)
Na rynku wydawniczym zaistniał kolejny, już czwarty rocznik skarżyskiego oddziału Polskiego Towarzystwa Historycznego. Ta cenna i wyjątkowa, nawet w skali ogólnopolskiej. inicjatywa wydawnicza, od pierwszego numeru z 2010 r. spotyka się z uznaniem.

Przede wszystkim dlatego, że czasopismo posiada Radę Naukową złożoną z samodzielnych pracowników nauki i jest recenzowane przez badaczy niezwiązanych ze skarżyskim oddziałem PTH, ale również z tego powodu, iż publikuje teksty o perspektywie szerszej niż tylko miasto czy region. Ma zatem realne podstawy by stać się periodykiem, który zaistnieje na stałe, na polskiej mapie naukowych wydawnictw historycznych.

W czwartym tomie zamieszczono siedem artykułów poruszających problematykę rytuału chrzcielnego dzieci w średniowiecznej Polsce, przybliżających zbiór dokumentów pergaminowych i papierowych znajdujących się w Archiwum Diecezjalnym w Kielcach oraz rubrycele i schematyzmy diecezji kieleckiej (1808-1818) z tegoż archiwum, rozważania na temat „wyjątkowości” Starachowic na tle takich miast jak Skarżysko i Ostrowiec, dzieje Związku Strzeleckiego w powiecie koneckim (1919-1939), spory wokół powstania styczniowego na łamach prasy międzywojennej regionu radomskiego i zapomnianych bohaterach Planu Sześcioletniego.

W dziale „Materiały” znalazły się sprawozdanie z archeologicznych badań sondażowych w Grzybowej Górze, źródła do dziejów szkoły elementarnej i zakładu wielkopiecowego w Bzinie oraz omówienie „Księgi kar pieniężnych Odlewni Żeliwa i Emalierni „Kamienna – Jan Witwicki”. Resztę tomu stanowią sprawozdania z konferencji naukowej „Różne oblicza historii”, recenzje i omówienia. Od strony merytorycznej można tylko podkreślić bardzo dobry warsztat badawczy autorów, jak i podjęcie w dużej mierze nowych zagadnień. Żadnych zastrzeżeń nie można mieć do kwestii redakcyjnych i edytorskich.

Zadziwiające są w tym konkretnym przypadku możliwości i zaangażowanie miejscowego środowiska historycznego w publikację periodyku naukowego, zważywszy obecne trudności w sfinansowaniu takich przedsięwzięć i marazm w szeroko rozumianych badaniach humanistycznych, odsuniętych przez decydentów politycznych i lobby techniczne od źródeł finansowania. Tym bardziej należy się poklask dla takich regionalnych inicjatyw, dzięki którym badania nad historią mają szansę rozwijać się poza środowiskami akademickimi.
„Rocznik Oddziału Polskiego Towarzystwa Historycznego w Skarżysku-Kamiennej” („Z dziejów regionu i miasta”), R. 4, s. 214, PiS Agencja Poligraficzno-Wydawnicza, Skarżysko-Kamienna 2013.

Święty Franciszek nieśmiertelny (Ryszard Koziej, „Modlitwa, zachwyt, pokora. Franciszkanizm w poezji Młodej Polski”)

Zofia Korzeńska
("Projektor" - 2/2014)
Aby jak najkrócej zaprezentować tematykę książki Ryszarda Kozieja (doktora nauk humanistycznych i dziennikarza Radia Kielce) „Modlitwa, zachwyt, pokora. Franciszkanizm w poezji Młodej Polski”, najprościej będzie przytoczyć tytuły rozdziałów.

Oto one: „Duchowość franciszkańska”, „Definiowanie pojęcia franciszkanizm w literaturze”, „Franciszkanizm w świadomości młodopolan (biografie i interpretacje duchowości Poverella)”, „Franciszkanizm w poezji J. Kasprowicza”, „...Leopolda Staffa”, „...Ludwika Marii Staffa, B. Ostrowskiej i T. Micińskiego”, „W stronę dwudziestolecia”.

Dokładnie omawia tę książkę w posłowiu (a raczej w przedsłowiu) Zenon Ożóg. Warto ten tekst poznać, aby mieć jej obraz, ale także jej piękną ocenę merytoryczną i metodologiczną. Co mogę dodać prawem zachęty do przeczytania książki? Franciszkanizm bliski jest pisarzom także w naszych czasach tak w obszarze duchowym, jak i materialnym. Ukochanie przyrody i troska o nią to tematyka powszechna w twórczości niemal wszystkich literatów. I nikogo nie nuży: ani piszących, ani czytających. Ale Ryszard Koziej znacznie szerzej i głębiej traktuje pojęcie franciszkanizmu niż poprzestawanie na głodzie przyrody, który się w nas coraz silniej teraz odzywa, zwłaszcza u mieszkańców blokowisk. To reakcja na wyniszczanie środowiska naturalnego. Adam Ochwanowski uznał, że „wszyscy jesteśmy ze wsi”, i chyba słusznie, nie tylko w świetle wizji rajskiego ogrodu czy wioski globalnej, ale w sensie realnej polskiej wsi, bo w którymś tam pokoleniu każdy niemal się z niej wywodzi i atawistycznie „ciągnie wilka do lasu”.

Koziej, ukazując stosunek do franciszkanizmu poetów Młodej Polski, uświadamia nam także nasze głody. Pozwala zrozumieć, co wcześniej czynił Eliot, nasze wyjałowienie duchowe, choć nie zawsze w pełni zdajemy sobie z tego sprawę. Jego książka pomaga nam rozeznać się w istocie rzeczy i w sobie, i otworzyć się w jakiś sposób na duchowość franciszkańską wbrew trendom odwrotnym. A franciszkańska dusza to: gorące serce, otwarte na Boga, na ludzi i na wszystko, co żyje.

W książce Kozieja jest tyle ciekawych stwierdzeń i myśli związanych z postacią św. Franciszka, które są wciąż aktualne i mogą się odnosić do każdego człowieka, że warta jest ona dokładniejszej lektury i głębszego przemyślenia już nie tylko ze względów literackich czy kulturo poznawczych, ale dla rozwoju duchowego. Mnie osobiście wiele rzeczy zdumiało, np. to, że Biedaczyna z Asyżu do końca pozostał rycerzem średniowiecznym, wiernym do śmierci swoim ideałom, poświęcającym się dla nich aż do wyniszczenia, a równocześnie walczącym z groźnymi wadami tamtych czasów, jak zmaterializowanie – podobne do naszego – czy egoizm. Odkryłam, że miał wiele wspólnego z Rycerzem z La Manchy, z jego szlachetnymi, choć ośmieszanymi celami. I że nasze czasy wprawdzie się różnią od tamtych rozwojem cywilizacji, ale ona wcale nas nie uszczęśliwia, więc duch franciszkanizmu i teraz nas może uratować, co podkreśla mocno papież Franciszek.

Ryszard Koziej, „Modlitwa, zachwyt, pokora. Franciszkanizm w poezji Młodej Polski”, s. 279, Apostolicium, Ząbki 2013.

Obrazki egzystencjalne (Anna Błachucka, „Listy do wyobraźni”)

Anna Nogaj
("Projektor" - 2/2014)
„Listy do wyobraźni” to kolejna książka poetycka Anny Błachuckiej, autorki nie tylko kilku tomików wierszy, ale i opowiadań czy dzienników, opiekunki grupy literacko-artystycznej Słowniacy Świętokrzyscy.

Jest to cykl sonetów napisanych w ciekawej konwencji, gdyż każdy tekst stanowi ilustrację słowną dzieła malarskiego, konkretnego obrazu namalowanego dłonią Tomasza Olbińskiego. Można też pokusić się o stwierdzenie, że to piękny dialog dwóch serc, dwóch wrażliwości różnych artystów, wyrażających siebie i świat we właściwy sobie sposób. Dialog stanowiący miłą dla ucha harmonię barwy i frazy. Cykl ten podzielony został na cztery części, dopełniające się wzajemnie znaczeniowo i mentalnie. Wersy układają się w zgrabną całość, oddając różne odcienie życia człowieka w XXI w.: emocje, uczucia, chaos, niezrozumienie czy zagubienie. Po lekturze całości daje się odczuć, że na przestrzeni tego zbiorku ścierają się ze sobą dwie przeciwstawne rzeczywistości: dobra i zła, światła i ciemności, pustki i pełni życia. Ale takie podejście do świata przedstawionego sonetów byłoby uproszczone, bo chodzi tu zdecydowanie o coś więcej. Między tymi płaszczyznami rozpina się jeszcze wiele dysonansów, niedopowiedzeń, rzeczy ulotnych, jednym słowem czegoś, co jest zawieszone w przestrzeni i kołysze się znakiem zapytania. Sytuacji i ludzi szukających na nowo, czegoś co już odeszło do historii, co było dobre a niezauważone, albo tego co jest zauważone, ale nie odczytane w prawidłowy sposób. Podmiot miota się w czasie naznaczonym bezładem, zbudowanym z geometrycznych figur wiedzy i rozumu, zniewolony regulaminami i zdaniem ogółu, zmęczony do granic wytrzymałości. W tym świecie gdzie emocje są zapętlone w sieci papierowych słów i zunifikowanych postaw podmiot liryczny liczył, że ktoś mi powie jednak – bracie. Chęć wyjścia z zafałszowanego obszaru i pustego „ja” prześwituje także przez inne teksty, skąd dobiega głos czysty, mocny, a otwierająca się przestrzeń jest pełna światła. Tu jest miejsce na miłość, sens, słowo, wiarę w Boga i ufność w drugiego. Mężczyzna oczarowany kobietą powie jej czule: Ufam ci bardziej niż kropelka rzece, ojciec wie, że jest silny kruchością swego syna, a poezja ma moc zatrzymać piękno chwili i pomóc je przekuwać w rzeczywistość.

Także mamy tutaj ciągłe antynomie, kontrasty, dwa punkty widzenia, w których „wierci się” zło, ale i rodzi się dobro. Całą tę złożoność świata, ale i człowieka, poetka zamyka w bardzo dobrze napisanych sonetach, wypełnionych po brzegi symbolami, barwną siatką środków artystycznego wyrazu oraz życiową mądrością wyłaniającą się z każdego tekstu. Błachucka napisała „Listy do wyobraźni” mając zapewne nadzieję, że trafią pod odpowiedni adres w odpowiednim czasie. Oby jak najwięcej z nich było odczytanych. Dobrze odczytanych.

Anna Błachucka, „Listy do wyobraźni”, s. 107, STON 2, Kielce 2013.

Labirynt cosmopolis (Magdalena Rittenhouse, „Nowy Jork”)

Paweł Chmielewski
("Projektor" - 2/2014)
O Nowym Jorku wiemy znacznie więcej niż o każdym z innych miast na świecie. Dzięki literaturze (Scott Fitzgerald, Paul Auster), filmowi (Chaplin, Allen, Scorcese), spotom telewizyjnym, serialom. Dublin miał Joyce’a, Moskwa – Bułhakowa, Rzym – Felliniego, ale to Nowy Jork, każda z jego dzielnic, ma kilkuset kronikarzy. 
 
Miasto jest jak labirynt, ale bez Minotaura. Dzięki książce Magdaleny Rittenhouse to metropolis na swój sposób przeklęte, lecz piękne i fascynujące. W Hiszpanii wprowadzono kiedyś ograniczenie wielkości okien, w Amsterdamie rozmiarów fasady, w Nowym Jorku – wysokości budynków i tylko nowojorczycy wpadli na pomysł, że ten, kogo nie było stać na dość wysoki wieżowiec mógł odsprzedać „nadmiar powietrza” bogatszemu sąsiadowi. Historia drapaczy chmur na Manhattanie to historia naznaczona szaleństwem inwestorów i architektów. Opowieść m.in. o tragedii Van Alena, budowniczego wieżowca Chryslera, ikony miasta, który już potem nic więcej nie stworzył. Tylko garaże z blachy.

Nad miastem powinien unosić się baner z napisem „Chciwość jest dobra”. Nowy Jork buduje pieniądz (świetnie czyta się rozdział o początkach i ojcach założycielach giełdy na Wall Street), handel, próżność. Ale to metropolia paradoksów. Kilkanaście lat temu grupa zapaleńców stworzyła na nieczynnym wiadukcie High Line rezerwat chwastów, krzewinek i ptaków. Gdy burmistrz Guliani protestował przeciw tej ekstrawagancji – oazie zieleni wśród betonu i szkła, zmieniono burmistrza. To również Central Park, ziemia warta 528 783 552 000 dolarów. Pozorny absurd w tej Mekce finansjery, ale zarazem świętość, której żaden polityk przy zdrowych zmysłach nigdy nie ruszy.

Nowy Jork „zbudowany” przez Rittenhouse to miasto punktów znaczących, bram do innego świata. Najpierw most Brookliński, arcydzieło architektury, budowany przez sparaliżowanego inżyniera, Siódma Aleja – miasto w mieście, centrum amerykańskiego krawiectwa, gdzie w najlepszych latach pracowało 250 tys. szwaczek, port na Manhattanie, do którego przybijały statki z całego świata lepiąc mozaikę cosmopolis.

Nowy Jork – miasto labirynt. Osiemnastomilowa (długość regałów) księgarnia Strand przy Broadwayu. Labirynt zaułków, gdzie u schyłku XIX w. wędrował duński reporter Jacob Riis, fotografując i dokumentując nędzę emigrantów, aż wywołał niemalże rewolucję socjalną, a przynajmniej zmianę myślenia.

Nowy Jork to też miasto dziennikarzy (fenomenalny sukces „New Yorkera”), bajecznie bogatych kolekcjonerów jak Pierpont Morgan, który miał trzy egzemplarze Biblii Gutenberga i rękopis „Raju utraconego”. Miasto gigantycznych bibliotek i przewodników najdziwniejszych pytań, które tam zadano.

To wreszcie miasto artystów, gdzie w Greenwich Village ojciec Roberta de Niro załatwił pracę strażnika Jacksonowi Pollockowi. Resztę znajdziecie w tym pasjonującym reportażu, przewodniku.
Magdalena Rittenhouse, „Nowy Jork”, s. 399, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2013.

Kociokwik nasz powszedni (Filip Springer, „Wanna z kolumnadą”)

Paweł Chmielewski
("Projektor" - 2/2014)
Zaraza ma swoje odmiany. Najczęstsze to: ropowica pożółkła, pawiak tęczowy, wyprysk falisty, trójkąciak pastelowy (zwany też alfonsiakiem trójkątnym) i jedna z najgroźniejszych: różowe ropnie różowate (w dwóch odmianach – różowej i silnie różowej). 

Czy to opis z podręcznika „Małego wirusologa”? Nie. Fragment jednego z reportaży Filipa Springera zawartych w książce „Wanna z kolumnadą”. W posłowiu Andrzeja Stasiuka czytamy: ... zazwyczaj bronię (...) tej histerii człowieczego krajobrazu. Częściowo z przekory, ale bardziej z umiłowania badziewnych cudów ludzkiej, to znaczy polskiej, kreatywności, która mnie wprawia w osłupienie i podziw. Jesteśmy narodem ekstremistów. Jesteśmy rewolucjonistami totalnymi.

Jesteśmy też pewnie narodem sarmackim. O silnie rozwiniętym instynkcie terytorialnym. Ograniczonym do bardzo małego terytorium. To, co poza nim jakieś takie wspólne, to pewnie niczyje albo tego Nowaka spod piątki, którego nie lubię. Poza tym Polacy w czterech piątych (lub nawet więcej) twierdzą, że w Polsce jest ładnie i... bardzo ładnie. Od tego zaczyna Filip Springer. Potem bada medyczny przypadek zwany „pastelozą”.

Fot. Paweł Chmielewski
To dość przewrotna choroba. Dopada bloki, komisariaty, sklepy, przedszkola, domy kultury. Jest bardzo zaraźliwa. Rozpoczynamy śledztwo w sprawie ogniska choroby. Wielu sądzi, że zaczęło się w 1993 r. we Wrocławiu od Domu Handlowego Solpol. Architekt Wojciech Jarząbek dostał sto dwadzieścia godzin na wykonanie projektu. Złośliwi twierdzą, że gdy już wszyscy posnęli ze zmęczenia, to kolory dobrała sprzątaczka. Wrocławianie byli jednak zadowoleni. Po latach szarości PRL-u dostali coś kolorowego. I pasteloza się rozpełzła.

Zaczyna się najczęściej tak: do architekta przychodzi inwestor albo prezes spółdzielni i mówi, że ma być „pastelowo”. Co to znaczy pastelowo? Prezes na kolorach się nie zna, ale wybrała taki jego sekretarka. Kobieta. Jak wiadomo kobiety znają się na kolorach. Albo inaczej – prezes daje się przekonać, żeby jednak nie pastelowo, a lepiej zmówić projekt. Ile kosztuje projekt? Kilkanaście, dwadzieścia tysięcy. Ile?! Prezes wychodzi w przeświadczeniu, że ci artyści i architekci to całkiem powariowali. Przecież to tylko kolorki.

Mój kielecki blok jest pastelowy. Pomalowany jakieś osiem, dziewięć lat temu. Wcześniej był brązowo-ugrowy. Dokoła każdy wieżowiec, czteropiętrowiec jest inny. Takiego kociokwiku mogą nam pozazdrościć spółdzielnie w innych miastach. Dwa lata temu lokalna „Gazeta Wyborcza” ogłosiła konkurs na najładniej i najgorzej pomalowany blok. Jeden z jurorów stwierdził, że w Kielcach trzeba by nominować całe osiedla: Na Stoku, Świętokrzyskie i Słoneczne. 

Fot. Paweł Chmielewski
O czym jest jeszcze „Wanna z kolumnadą”? O gargamelach, dziwnych piramidach, rzekach w środku miast, które znikają i o grodzeniu. Polaków opanowała mania płotów. Podobno w ogrodzeniach jesteśmy europejską czołówką. Springer chodzi i pyta czy ogrodzenia chronią. Każdy wchodzi, wychodzi, ochroniarze się nudzą, ale mur musi być. Trochę jak w „Zemście”. Tu ujawnia się ten instynkt terytorialny. Zagadnięci najczęściej odpowiadają, że to sąsiedzi z bloku obok podrzucali im śmieci.

Deweloperskie raje to kolejny rozdział. W zbiegu Warszawskiej i Krasickiego (już zdekomunizowanego) stały przez trzy lata dwa dziwaczne domy. Wraz ze ścianami były szerokie może na trzy metry, a długie na kilkanaście. Myśleliśmy, że w takich kiszkach nikt nigdy nie zamieszka. Deweloper w końcu jednak sprzedał mieszkania. Budynki są koszmarne. Autor „Wanny...” rozmawia z mieszkańcami takich edenów, tonie w błocie i ze smutkiem patrzy na dzieci, które taplają się w mokrym piasku. Może poszłybyście na lody? To ponad pół godziny drogi. Nikomu się nie chce. Do centrum miasta jest ponad piętnaście kilometrów. Kilka samotnych, rachitycznych drzewek rośnie na skraju budowy kolejnego osiedla. W folderze było pięknie.

Uczeń w polskiej szkole (podstawówka i gimnazjum) ma przez dziewięć lat 255 godzin plastyki. W Rumunii dwa razy więcej, w Czechach ponad sześćset. Jadąc na południe lub zachód przeżywamy nagle szok. Czegoś nam brakuje. Czego? Reklam.

Fot. Paweł Chmielewski
Zaledwie dziesięć procent (szacunek optymistyczny) banerów i bilboardów jest w Polsce wieszanych legalnie. Z rozbrajającą szczerością pracownica jednej z agencji mówi Springerowi, że dopóki mandaty nie przekraczają kosztem „potencjalnej oglądalności”, to nic się nie zmieni. Autor dzwoni, zaczepia, wypytuje. Odpowiedzi są rozbrajające: to za to trzeba płacić? Inni wieszają, to ja też powiesiłem. Powiesiliśmy, niech wisi i czekamy czy ktoś się do nas zgłosi po pieniądze. Na zdesperowanych przeciwników reklamowego wodospadu patrzy się jak na straceńców lub wariatów.

Świetna książka. Jaki z niej morał? Przytoczę pewną historię. W ostatnim rozdziale Filip Springer opisuje jak zafascynowały go internetowe grupy i fora obywatelskiego sprzeciwu. Założył grupę protestującą przeciw zajmowaniu chodników przez samochody. Robił zdjęcia, zbierał fanów. Po jakimś czasie został wezwany na komisariat. Przesłał zdjęcia więc miał podpisać kilkadziesiąt protokołów i stawić się na wszystkich rozprawach jako świadek. Za nieobecność będzie kara, bo to obrażanie majestatu Rzeczypospolitej. Policjant był wyraźnie uradowany i wrócił do przerzucania papierów.

Filip Springer, „Wanna z kolumnadą”, s. 247, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2013.

Nauka, wiedza i edukacja czy rozrywka? (Mirosław Borusiewicz, „Nauka czy rozrywka? Nowa muzeologia w europejskich definicjach muzeum”)

Krzysztof Myśliński
("Projektor" - 2/2014)
To nie recenzja. Omówienie. Subiektywne, IV tomu serii „Muzeologia”, wydawanej przy udziale Muzeum-Pałacu w Wilanowie, kosztem i staraniem Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, jako element programu „Akademia Zarządzania Muzeum”. Solidna rekomendacja.

Autor? Wieloletni praktyk, niedawny dyrektor Muzeum Sztuki w Łodzi, z uzasadnioną przez zainteresowania i dyscyplinę intelektualną – skłonnością do autorefleksji.

Książka? Usystematyzowana, podzielona na sześć rozdziałów, z których dwa pierwsze: „Geneza i zarys dziejów muzeum publicznego” oraz „Pojęcia i definicje muzeum w XX wieku”, solidne, erudycyjne (i niezbędne w rozprawie, która jest jak się zdaje pracą kwalifikacyjna autora – doktorską). Pozornie akademickie, przypominają czytelnikowi, że „stare, dobre muzea” nigdy nie podały się akceptowalnym definicjom – co autor wyraźnie, dla czytelnika w zaskakującej formie, przedkłada. Zestawia i analizuje definicje muzeum w kolejnych wydaniach „Encyklopedii Brytyjskiej” z ostatnich 100 lat. Jest to pomysł prosty i zachwycający. Borusiewicz, z premedytacja eksplorujący anglosaską, głównie brytyjską refleksję muzealogiczną, wykorzystał fakt, że „Britannica” nie jest solenną encyklopedię w naszym tradycyjnym rozumieniu, lecz swoistym czasopismem – trybuną brytyjskiego racjonalizmu i pragmatyzmu, żywo reagującą na wyzwania czasu.

Kolejne cztery rozdziały mogą być lektura pasjonującą: „Nowa muzeologia – główne założenia”, „Nowoczesne muzeum w nowoczesnym społeczeństwie”, „Muzeum przyszłości” i „Do czego dzisiaj potrzebne są muzea?” – są próba zmierzenia się z odpowiedzą na łańcuszkowe pytanie: czym muzeum, dla kogo muzeum, z czym muzeum, po co do muzeum, kto do muzeum, co w muzeum, czy wolno muzeum, mądrzeć (w muzeum)..., myśleć..., przeżywać..., z pokorą do muzeum, z szacunkiem..., do muzeum dla eksponatu, ...dla upewnienia o rzetelności przekazu kultury, dla dzieła, arcydzieła (a gdzież indziej dla dzieła, dla arcydzieła?), dla zastanowienia czym jest dzieło, czym arcydzieło, czy to różnica, co to nam daje, czy to nam daje coś, czy to ciekawe, czy to wypada, do muzeum jak do świątyni, do muzeum swobodnie, do muzeum, bo ciekawie, .... bo przyjemnie, czy to warto, czy to nie strata czasu, ...wstyd (obciach), muzeum a kurz (czy jest), i tak bez końca. To jedno – tak myśli (jeśli myśli), pyta (jeśli pyta), wątpi (to na pewno) widz, którego imię coraz częściej: brak widza.

Drugie – tak myśli muzealnik: czy można (wypada, jest dopuszczalne przez zawodową etyką...) wyjść widzowi na przeciw, mądrze czy miło, dla mnie czy dla widza to, co w muzeum, atrakcyjnie czy pouczająco, kolekcja czy narracja, dzieło czy jego kontekst – dzieło i jego kontekst, gdzie kończy się muzeum, muzeum a powaga, muzeum to zbiory, a muzeum bez zbiorów?, jak jest możliwe muzeum bez zbiorów..., jak jest możliwe muzeum bez widzów, czy jest muzeum, gdy nie ma widzów, czy widz w muzeum musi patrzeć – jeśli nie patrzy, a dobrze się czuje, to czy nie zdradzamy muzeum, czy nie zdradzamy idei muzeum pokazując nie-dzieło (kopię, wyobrażenie, same kopie, wyobrażenia, samą narrację, sam kontekst, sama ideę!). Strach...

I trzecie – tak „myśli” MUZEUM: zbieram – badam – pokazuję – pouczam – podnoszę – uszlachetniam – służę – strzegę – dbam (konserwuję) – włączam do obiegu – szukam języka przekładu – wabię (to dla widza), ale też: wymagam szacunku, jestem skarbnicą wiedzy, jestem alibi rozumu, jestem dowodem prawdy, jestem Prawdą (to dla siebie), ale też: przyjrzyj się, rozwiń się, zrozum, poznaj, dojrzyj, przeżyj, PRZYJMIJ.

To jest książka o STRACHU, strachu, strzaszku: muzealników, szerzej humanistów, przed utratą sensu, przeoczeniem zmiany, zatraceniem komunikatywności, powabu. Muzeom już nie wystarczy być, muszą stanąć do konkurencji o widza, wykrzesać z siebie wdzięk i lekkość. To na co dzień są konkrety – zachować pierwotny sens: gromadzić, chronić, badać i udostępniać materialne pamiątki działalności człowieka, określić się wobec „paramuzealnych zjawisk performatywnych”: parki tematyczne, muzea bez eksponatów, muzea wirtualne, muzea etnograficzne itd., nie zgubić widza.

Najbardziej jest to książka o próbie zachowania dialogu muzeów i społeczeństw w obliczu „wyzwań nowoczesności”, prowadzonej pod sztandarem Nowej Muzeologii. Dopuszczę się karygodnego uproszczenia ujmując jej istotę pytaniem: edukacja czy rozrywka. A niech tam... 

Nie, autor nie zadaje jasno takiego pytania. Robi to subtelniej i z wyrozumiałością dla czytającego: Jak należy postrzegać przyszłość muzeów: jako miejsce refleksji i edukacji, rozrywki intelektualnej na najwyższym poziomie czy raczej jako centrum zaciekawienia i rozrywki, coraz bardziej przypominające park tematyczny czy Disneyland?. Książka jest dociekliwa, erudycyjna, narracja wielostronna, wywody klarowne. Sądy niekiedy są subiektywne, ale subiektywne w zawsze jasno określonych granicach, a nawet szczególnie interesujące, gdy rodzą się z konfrontacji refleksji intelektualnej z muzealną praktyką autora.

Krążąc na różne sposoby wokół zagadnień Nowej Muzeologii Borusiewicz, wprowadza – z sensem dla wywodu i wielka korzyścią dla czytelnika – cały szereg pojęć i terminów, pozwalających „obmacać” horyzont współczesnej refleksji muzeologicznej. Tu zaledwie kilka – od technicznych po fundamentalne – podanych przypadkowo, jako ślad z lektury: kontekstualizacja obiektu przez podpis, tekst muzealny, zdyscyplinowane społeczeństwo, tworzenie solidarności społecznej (social inclusion) jako efekt działalności dobrego muzeum, „disneylandyzacja” muzeów, neuromuzeologia czyli psychologia muzealna, panmuzeologia czyli globalizacja, komercjalizacja muzeów...

Autor co chwilę umyka w okolice eseju, co czyni „Naukę czy rozrywkę?” atrakcyjną dla czytelnika chciwego na humanistykę. Muzealnikom się nie poleca – drapie.
Mirosław Borusiewicz, „Nauka czy rozrywka? Nowa muzeologia w europejskich definicjach muzeum”, s. 234, Universitas, Kraków 2012.

Kolej i amunicja („Dzieje Skarżyska-Kamiennej. Monografia z okazji 90-lecia nadania praw miejskich”)

Karlos
("Projektor" - 1/2014)
Tak można w skrócie scharakteryzować najważniejsze źródła utrzymania mieszkańców Skarżyska-Kamiennej w okresie jego powstawania i najlepszej prosperity. Oczywiście, jest to daleko idące uproszczenie, jednak oddające w pewien sposób charakterystyczny „rys” historii miasta, widzianej oczami współczesnych.

Autorzy monografii podzielili się pracą na zasadzie chronologicznej. Część najstarszą, traktującą o początkach osadnictwa pradziejowego na obszarze obecnego miasta przedstawił Romuald Schild. Już przy tym tekście uważny czytelnik staje się świadom niecodziennego zjawiska dla ziem nie tylko polskich, ale nawet Europy czy świata – mianowicie skupienia osad sprzed kilkunastu tysięcy lat, nazwanego obecnie Rezerwatem Archeologicznym Rydno. Z kolejnego, autorstwa Piotra Kardysia, dowie się o nazewnictwie średniowiecznych osad z obszaru obecnego Skarżyska, panujących wówczas stosunkach własnościowych, zagospodarowaniu rolniczym, przynależności parafialnej i przechodzących przez okolicę szlakach handlowych.

Trzeci z autorów, Krzysztof` Zemeła, skonstruował wywód na podobnych zasadach, ale jego uwaga skoncentrowała się na okresie nowożytnym, a nacisk wyraźnie został położony na intensyfikację rozwoju rzemiosła metalowego (kuźnice, kowalichy, hutnictwo i kopalnictwo rud), widocznego zwłaszcza poprzez znaczenie ekonomiczne ówczesnych osad w gospodarce regionu i kraju. Wiek XIX i pocz. XX (do roku 1918) opracował Marcin Medyński. To wówczas doszło do powstania ważnego węzła kolejowego w Skarżysku, a trwający wciąż rozwój przemysłu metalowego skutkował wzrostem zaludnienia okolicznych osad do kilku tysięcy mieszkańców, w tym powstania swego rodzaju elity składającej się z właścicieli fabryk i sklepów oraz kadry zarządzającej na kolei.

Trudno się zatem dziwić, że już od 1910 r. rozpoczęły się starania o nadanie praw miejskich, uwieńczone sukcesem 28 grudnia 1922 r., wprowadzone w życie w roku następnym. Ta problematyka znalazła poczesne miejsce w rozdziale autorstwa Tadeusza Wojewody. Dwudziestolecie międzywojenne zaowocowało kolejną wielką inwestycją, tym razem państwową – budową Państwowej Fabryki Amunicji, największego pracodawcy w mieście wraz, z którym powstały kolejne osiedla robotnicze i kadry zarządzającej. Następny impuls przyniosły budowy związane z COP, a konsekwencją był rozwój terytorialny, infrastrukturalny, kulturalny i demograficzny miasta. Okres okupacji przybliżył Sebastian Piątkowski. To co było sukcesem miasta w latach 1919-1939 stało się powodem klęsk spadających na mieszkańców w czasie okupacji. Świadomość znaczenia miejscowych elit doprowadziła bowiem do ich niemal całkowitej eksterminacji przez Niemców, a węzeł kolejowy i zakłady zbrojeniowe objęte zostały szczególną „ochroną” okupanta. Monografię zamyka rozdział kończący się na 1989 r., autorstwa Grzegorza Miernika. Tym razem ideologiczne podstawy ustroju przysłużyły się miastu – wystarczy wspomnieć, że w okresie „zimnej wojny” w zakładach metalowych zatrudniano ponad 20 tys. ludzi! Za tym poszła budowa nowych osiedli, napływ okolicznej ludności i wzrost do blisko 50 tys. mieszkańców. 

Obszerna publikacja zbiera bazę źródłową i stan badań, przejrzyście prezentuje historię osadnictwa, później miasta, koncentruje uwagę odbiorców na węzłowych problemach i śmiem twierdzić, że jest pierwszą, w pełni naukową monografią jednego z trzech dużych miast regionu świętokrzyskiego, zlokalizowanych nad Kamienną.
„Dzieje Skarżyska-Kamiennej. Monografia z okazji 90-lecia nadania praw miejskich”, s. 527, Wyd. Urząd Miasta Skarżysko-Kamienna, Skarżysko-Kamienna 2013.

Mageripen (Angelika Kuźniak „Papusza”, Wydawnictwo Czarne)

Paweł Chmielewski
("Projektor" - 1/2014)
Początek to scena śmierci. Dyźko umiera. Kobiety go myją, ubierają. Na głowie ma chustę z dziurą, którą do ciała powrócić może dusza. Cyganie wkładają mu do każdej z kieszeni pieniądze. Igłę, grzebień, papierosy. Nad trumną nie ma orkiestry, nikt nie śpiewa. Nikt się nie myje, nie czesze, nie goli. Tak umarł Dyźko. Mąż Papuszy.

To preludium do historii Bronisławy Wajs, najsłynniejszej polskiej „poetki przeklętej” (jak napisała Julia Hartwig). „Papusza” czyli „lalka” umarła z dala od swoich, pochowana na uboczu. Wyrzucona poza nawias społeczności. Obca dla Polaków. „Magerdo” (skalana) dla swoich. Literacka biografia Angeliki Kuźniak, stylizowana na reportaż, to historia kilkudziesięciu lat samotności. Historia o złamaniu „mageripen” – niepisanego kodeksu cygańskiej społeczności.

Renesans zainteresowania osobą i twórczością poetki to nie tylko książka Angeliki Kuźniak oraz film Joanny Kos-Krauze i Krzysztofa Krauze. Oto przejmujący obraz ilustrujący dwa zjawiska – obcości i śmierci rytuału, pewnej formacji kulturowej. Ta „obcość”, która towarzyszyła Papuszy przez całe życie, wychodząca z kart książki, wybrzmiała podczas spotkania z autorką w Muzeum Dialogu Kultur (w czasie Festiwalu Wolność i Pokój), dwieście metrów od kamienicy, gdzie w lipcu 1946 r. dokonał się pogrom kieleckich Żydów.
Ze wspomnień, przywołanego pamiętnika, listów, gazetowych strzępów wyłania się tajemniczy, obcy polskiemu czytelnikowi świat, który znika w ciągu jednego ludzkiego życia. Ten schyłek tradycyjnych cygańskich rytuałów taboru (celowo, idąc tropem Angeliki Kuźniak, używam słowa „cygański”, które jest według autorki adekwatne, w przeciwieństwie do sztucznego tworu – „romski”) ukazany zostaje przez pryzmat jednostkowego losu. Papusza uczona alfabetu – za kradzione kury – przez starą Żydówkę, wędruje, oddycha, cudem unika śmierci w czasie wojny.

W tej – ułożonej jak antyczna tragedia – biografii jest punkt kulminacyjny, spotkanie z Jerzym Ficowskim. Poezja Papuszy, pierwotna, nieskażona literacką manierą, wpleciona w naturalny kosmos przyrody za pośrednictwem krytyka dociera do czytelników. Równolegle powstaje książka o cygańskiej obyczajowości. Zdrada kodeksu. Bronisława Wajs – wplątana w niezrozumiałe dla niej mechanizmy – namawia współplemieńców do porzucenia taboru. Świat wędrowców umiera do połowy lat 60. Zdradzony mageripen domaga się ofiary. Ofiary idealnej – dziwnej poetki. Później jest już tylko wygnanie, życie wśród obcych, otchłań schizofrenii, szpitale...

„Papusza” to tragiczna biografia i studium strasznego mechanizmu – cygańska poetka jest tu jak bezwolne narzędzie. Podziwiana, drukowana, lecz w tej fascynacji jest coś na kształt zachwytu nad egzotyką, sztuką tych „innych”, „obcych”. Czytając „Papuszę” i patrząc na jej zdjęcia (kolejny walor publikacji) miałem przebłyski skojarzeń z losem rdzennych mieszkańców Syberii czy japońskich Ajnów. Niegdyś dumnych. Dziś „wyrwanych z korzeniami”. My też mamy taki polski wyrzut sumienia – pewną cygańską poetkę.

Angelika Kuźniak „Papusza”, s. 198, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2013.

Leczenie jako performance (Marzena Marczewska „Ja cię zamawiam, ja cię wypędzam... Choroba. Studium językowo-kulturowe”)

Paweł Chmielewski
("Projektor" - 1/2014)
To jest książka o słowach. To jest książka o wierze. To jest książka o rytuale teatralnym. Każde z tych zdań jest prawdziwe. Język jest odbiciem mentalności. Język obłaskawia i tworzy tajemnice, magiczną aurę wokół zjawisk wywołujących bezradność – choroby i śmierci.

„Ja cię zamawiam, ja cię wypędzam...” Marzeny Marczewskiej, językoznawcy z UJK w Kielcach, to studium języka, ale przede wszystkim antropologii kultury. We wstępie wciąż powraca – czasem w formie parafrazy – maksyma, iż w języku odbija się nasz światopogląd. Z księgozbioru polskiej literatury powojennej perfekcyjnym przykładem będzie tu „Konopielka” Edwarda Redlińskiego, zaś jako parodia wcześniejsze utwory Janusza Głowackiego („Skrzek”, „Coraz trudniej kochać”). Również kino jako najważniejsza ze sztuk – zwłaszcza nowe kino rosyjskie – doskonale ukazuje przełom światopoglądowy, relikty językowe, magię opisu świata zawartą w słowach.

I tak „Elena” Zwiagincewa czy sequel „Ironii losu” autorstwa Bekmambetowa, obok Redlińskiego, stworzyły – w sposób niespodziewany – kontekst dla książki „Ja cię zamawiam...”. Dla autorki obszarem badań (socjologizujących, antropologicznych jak u obu wymienionych twórców) stał się rytuał, światopogląd zapisany w gwarze, teatr ludowych obrzędów. „Ludowość” traktuje jednakże Marczewska w szerszym znaczeniu – również jako potoczność. 

Pierwsze skojarzenie, na poziomie etnograficznym: jak niewiele różni język i obyczaj polskiej wsi od światopoglądu plemion egzotycznych. Choroba, jej nazwa, staje się tabu. Pojęcie, którego możemy spodziewać się raczej u Frazera, tu opisuje „utrwaloną społecznie wiedzę o świecie”. Widzimy wyraźnie jak autorka wykracza poza ciasny obręb dociekań językoznawczych. Tabu wrasta w sferę całej mowy potocznej, gdzie choroba śmiertelna lub wstydliwa zastępowana zostaje eufemizmem.

Osobna część poświęcona zostaje terminologii, etymologii nazw i bogatym źródłom do ich poznania. Tu spotkamy np. „chorobnika” czyli człowieka złego. Nomen omen najpowszechniejszym przekleństwem wśród polskich zesłańców (potwierdzam z rodzinnych przekazów) była „choroba”. Bywa ona – w języku ludowym – chociażby z „podwiania” lub „ostrości”. Przywołuje badaczka szereg znaków, symptomów (czasem o znaczeniu symbolicznym), które w ludowych wierzeniach zapowiadają chorobę lub śmierć – „...gdy pies wyje w domu”. Wreszcie zabawnych zaklęć i rytuałów „oddawania choroby drugiemu”.

Ciekawą konstatacją jest zestawienie tradycyjnej magii leczniczej ze współczesnym pojęciem performance’u. Tu najistotniejsza jest świadomość uczestnictwa, dotknięcia sfery sacrum. W obu przypadkach budowanie „roli” odbywa się za pomocą gestu i tajemnego, niezrozumiałego słowa.

To zaledwie niewielki zarys problematyki omawianej książki – dostępnej w Internecie na zasadzie licencji otwartej. 

Marzena Marczewska „Ja cię zamawiam, ja cię wypędzam... Choroba. Studium językowo-kulturowe”, s. 368, Wydawnictwo Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, Kielce 2012.

Zachwiane bukszpany (Katarzyna Sękowska "przeŚwit")

Jadwiga Jermak
("Projektor" - 1/2014)
W Centrum Edukacyjnym „Szklany Dom” w Ciekotach odbył się wernisaż wystawy fotograficznej kielczanki Joanny Jarząbek. Towarzyszył mu specjalnie zaprojektowany katalog, w formie książki artystycznej zatytułowany „przeŚwit”, zawierający debiutanckie wiersze młodej poetki Katarzyny Sękowskiej, która wystąpiła również jako modelka na zdjęciach.

Wiersze i fotografie stają się nośnikami emocji, przeżyć i zamyśleń nad losem homo viator.

Pierwszy tekst sugeruje, że potrzebny był aż ocean, żeby opanować buntownika w sobie, uspokoić fale energii i rozpoznać siebie. Ocean, pustynia, okno domu, chmurne niebo tworzą tło poetyckiej refleksji nad człowiekiem, równocześnie są to słowa – znaki o treści symbolicznej od dawna towarzyszące opisowi człowieczej drogi, a zestawienie z życiem oceanu pracy nad sobą świadczy o skali problemu.

W wierszu „Pielgrzym” można dostrzec norwidowskie zmagania z losem, wyborem własnej drogi, dumnym trwaniem w samotnym dążeniu. Wzruszający jest najkrótszy utwór – sentencja, jakby okalający ziemską planetę, o miłości do człowieka. 

W tym kolorowym tomiku, po barwach złocistych i czerwonych pojawia się kolor szary a z nim wiersz krótki o dużym napięciu dramatycznym, jakie najczęściej towarzyszy „walce na obojętne spojrzenia”, przegranej bitwie, kiedy brak mocy porozumienia i trwa „niszcząca siła milczenia”. 

Szary kolor przenika nawet niebo, tęsknota staje się niszczącym zlodowaceniem dla życia, skoro drugi człowiek „jest na nie”. Szary piasek na ostatniej stroniczce jednak jest obwiedziony błękitem – kolorem nadziei na inny „porządek dnia”.

Cechą charakterystyczną tej poezji jest dyscyplina słowa, wręcz asceza w wypowiadaniu myśli, wyczucie metaforyki języka. Jak dobrze jest brać do ręki mały tomik wierszy, pastelowy w kolorach, gdzie chwieją się wierzby i bukszpany, pomyślany jako szansa na chwile bliskości, z wizerunkiem kobiety – Muzy zamyślonej, pięknej jak cień anioła, chociaż bez skrzydeł.