Aleksandra
Sutowicz
("Projektor" - 2/2016)
Książka o umieraniu, o niejasnych relacjach miedzy
siostrami, o więziach z rodzicami, cierpieniu i próbie zatrzymania czasu. I
smutna i zabawna, chwilami irytująca, czasem przewrotna, fabularnie nie
zaskakuje. Taka jest powieść Kingi Dębskiej „Moje córki krowy” na podstawie,
której autorka wyreżyserowała, odnoszący sukces, film.
Marta i
Kasia to siostry, które jednak więcej dzieli niż łączy. Marta jest aktorką,
samotnie wychowuje córkę – to rodzaj silnej i niezależnej kobiety, której jednak
brakuje męskiego wsparcia, czułości. Kasia mieszka z rodzicami w domu w
Konstancinie, na głowie ma bezrobotnego męża i dorastającego syna. Siostry nie
„trzymają się” razem, nie zwierzają się ze swoich problemów, w dzieciństwie nie
dzieliły się zabawkami i nie podkradały sobie ciuchów. Młodsza (Kasia)
rywalizowała o względy rodziców, starsza (Marta) próbowała uwolnić się od
wiecznie zazdrosnej i wrednej siostry.
Kinga Dębska chce by w jej książce obie bohaterki
zmierzyły się z chorobą, cierpieniem, pożegnaniem i śmiercią matki. Celowo
chyba chce też, by to właśnie czytelnik skonfrontował swoje „ja” z podobnymi
sytuacjami, które prędzej czy później dosięgną go w życiu. Autorka przypomina,
że choroby są nieodłączną częścią życia, cierpienie nie zawsze uszlachetnia,
ale śmierć zostawia w duszy jakąś cząstkę, zmienia sposób patrzenia na świat.
Jest to na pewno powieść, która zmusza nas do udzielenia odpowiedzi samemu
sobie na pytania, co zrobimy, jak się zachowamy w obliczu choroby i śmierci,
kto będzie dyżurował przy łóżku chorego, a kto ustali szczegóły pogrzebu.
Dwie
siostry (Marta i Kasia), dwie choroby (matki i ojca), dwa różne spojrzenia na
cierpienie i proces utraty bliskich osób oraz dwa sposoby na walkę ze
(uzdrowiciel i msza w intencji chorej matki) swoimi słabościami. Taki właśnie
dualizm towarzyszy czytelnikowi podczas lektury. Autorka zdecydowała się na
ukazaniu tych samych sytuacji z perspektywy dwóch sióstr. Na pewno każdemu
czytelnikowi rzuci się w oczy lepiej, tj. wyraźniej wykreowana postać Marty, to
jej Dębska poświeciła więcej tekstu. Moim zdaniem w osobie Kasi również tkwi
potencjał, który niestety został niewykorzystany. Chwilami miałam wrażenie, że
to Marta jest główną bohaterką, lepiej opiekuje się matką i ojcem, dla nich
więcej poświęca ze swojego dotychczasowego życia, bardziej przeżywa ich
cierpienie. Kasia jest sfrustrowana, nie powiodło jej się w życiu, nie zrobiła
kariery, ma męża, ale życiowego nieudacznika i „dilującego” syna, a w dodatku,
gdy matka jest umierająca, a ojcu choroba chwilami odbiera rozsądek, ona
wyjeżdża na wakacje do Egiptu. I jak tu jej współczuć? Mam wrażenie, że autorka
tak steruje bohaterkami, by jednak większą sympatią darzyć Martę. Czy słusznie?
Nie dziwi
mnie to, że Kinga Dębska postanowiła sfilmować swoją najnowszą powieść. Jest w
niej dużo bólu fizycznego i psychicznego, sporo głośnego śmiechu, nie zawsze
wywołanego przez ojca i Martę palących jointy w ogrodzie, nieco pikanterii
dodanej przez opis intymnych relacji tytułowych córek z facetami i histerycznego
płaczu po utracie matki, a także nierzadko błyskotliwych dialogów i prostych (w
dobrym tego słowa znaczeniu) refleksji. Tragikomedia, komediodramat, który
pozwala nam oswoić się ze śmiercią i bólem.
Czy z
kina wychodzimy przeżywając katharsis? Być może, bo przecież nikt z nas nie
jest stuprocentową Martą, ani Kasią, więc ich problemy zostawiamy w kinowej
sali, z ulgą, że to jednak nas nie dotyczy. Podobnie jak po przeczytaniu tej
książki. Filmu nie widziałam, ale wiem, że „Moje córki krowy” w wydaniu książkowym
zostawiają pewną cząstkę niepewności i utwierdzają w przekonaniu, że są chwile
w życiu, na które nigdy nie zdążymy się przygotować, choćby nie wiem, co.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz