Martyna Musiał
("Projektor" - 5/2016)
Na początku XX w., na południu Stanów
Zjednoczonych, w krainie u podnóża Appalachów, powstał nowy odłam religii
chrześcijańskiej. Snake handler churches – kościoły poskramiaczy węży –
to prawdopodobnie jedne z najbardziej tajemniczych i osobliwych kultów
Południa.
Książka Dennisa Covingtona „Zbawienie nad Sand
Mountain” (wydana w „amerykańskiej” serii wydawnictwa Czarne) opowiada o
Kościele Jezusa ze Znakami, niewielkim odłamie ruchu zielonoświątkowców.
Wyznawcy, nazywani wężownikami, bardzo dosłownie przyjęli fragment Ewangelii
według św. Marka: W imię moje złe duchy będą wyrzucać, nowymi językami mówić
będą; węże brać będą do rąk i jeśliby co zatrutego wypili, nie będzie im
szkodzić (Mk 16, 17-18). Wierzą więc w znaki zsyłane przez Ducha Świętego,
głoszą proroctwa, uzdrawiają i wypędzają demony, piją strychninę, wkładają
dłonie do ognia i, przede wszystkim, biorą na ręce jadowite węże.
Dlaczego to robią? Czemu właściwie mają służyć
te śmiertelnie niebezpieczne rytuały? Covington początkowo planował napisać
reportaż o procesie jednego z kapłanów ludzi-węży, który próbował zamordować
żonę. Piętrzące się pytania nie dawały mu jednak spokoju. Musiał przekonać się,
co kieruje ludźmi, którzy decydują się otrzeć o śmierć w imię wiary. Zaczął
uczęszczać na nabożeństwa wężowników w obskurnych kościołach i opuszczonych
stacjach benzynowych. Był świadkiem spotkań modlitewnych, podczas których
wygłaszano pełne uniesienia kazania, a wyznawcy śpiewali hymny, ekstatycznie
tańczyli w rytm głośnych dźwięków gitar, bębnów i tamburinów. Sprawiało to
wrażenie zbiorowego transu. Wierni twierdzili, że trzeba w pełni poddać się
działaniu Ducha Świętego, ponieważ można wtedy dostąpić łaski, która uchroni
przed ukąszeniem. Jednakże nawet w jego przypadku, trzeba mocno wierzyć w
uzdrowienie, gdyż wezwanie lekarza oznaczałoby brak zaufania do Boga.
Autor, zafascynowany niezwykłą społecznością
wężowników, szybko sam zaczął się utożsamiać ze wspólnotą, stając się „bratem
Dennisem”, co na szczęście nie pozbawiło go obiektywizmu – wciąż potrafił
dostrzec rywalizację i obłudę członków zbiorowości. Spotkanie z „ludźmi od
węży” stało się dla niego pretekstem do poszukiwania własnej tożsamości i
korzeni, a także początkiem przemiany religijnej. Dzięki osobistemu podejściu i
zaangażowaniu Covingtona, reportaż nabiera charakteru autobiografii, a
miejscami nawet powieści.
Przygoda reportera z wężownikami musiała się
skończyć. Różnice światopoglądowe były nie do pogodzenia, wywołały bunt „brata
Dennisa”, prowadzący najpierw do jego wykluczenia, ale również, w pewnym
sensie, zbawienia. Doświadczenie to pozwoliło mu jednak na wejrzenie w
społeczność ponurego, ubogiego Południa i w niezwykłe, niemal szalone religijne
praktyki, które mają zmyć grzechy i przynieść odkupienie.
Dennis Covington, Zbawienie nad Sand Mountain. Nabożeństwa z wężami w
południowych Appalachach, Wyd. Czarne, Wołowiec 2016, s. 200
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz