czwartek, 24 listopada 2016

Wstępniak 20 - Poezja

Paweł Chmielewski
("Projektor" - 5/2016)
O kapitanie, mój kapitanie! krzyczeli do Johna Keatinga uczniowie w „Stowarzyszeniu Umarłych Poetów”, lecz popisowy w tej roli Robin Williams, nigdy nie zdradził im finału historii z Walta Whitmana, gdzie mój kapitan leży zimny i martwy. 

Film Petera Weira jest pierwszym z nowej fali promującej anglosaską poezję, dzięki magicznym połączeniom obrazu i słowa. Poeta, zamknięty w kryształowej wieży swoich tomów, jest dziś martwy i bardziej kształtem podobny do skamieliny ambuloceta, nad którą pochylić się może w zadumie tuzin paleontologów. Angielska poezja – za pośrednictwem kina – stała się marką rozpoznawalną. Zanim Coleridge i jego Xanadu pojawili się jako motto do „Obywatela Kane’a” niewielu słyszało o tym „poecie jezior”.

Fan kina wojennego być może nie wie, lecz wielokrotnie słyszał, nie tylko cytaty z Szekspira, ale zna „Wydrążonych ludzi” T.S. Eliota, czytanych przez Marlona Brando w „Czasie Apokalipsy”. Niekiedy poetycka fraza, nadużywana, zaczyna się wycierać, już nas nie wzrusza. Słyszany zbyt często z ekranu „Poeta pragnie szaty niebios” Yeatsa – Lecz biedny jestem: me skarby – w marzeniach/ Więc ci rzuciłem marzenia pod stopy,/ Stąpaj ostrożnie, stąpasz po marzeniach. – zaczyna nużyć.

W tym poetycko-filmowym kalejdoskopie wskazałbym dwa dzieła wyjątkowe. Powolny, wspaniale staroświecki – jakby w stylu Davida Leana lub Jamesa Ivory – obraz „Jaśniejsza od gwiazd” Jane Campion o życiu i przedwczesnej śmierci Johna Keatsa, poety przeklętego, który położył się cieniem na całej angielskiej liryce, od Byrona i Shelleya do Alfreda Tennysona. Zaś dzień śmierci Tennysona to osnowa najlepszego literackiego serialu grozy ostatnich lat. Gdy elektryzująca Eva Green mija katedrę w „Penny Dreadful”, odnajdujemy się w wiktoriańskim Londynie, zaś scenarzyści budują kolejne odcinki w oparciu o postmodernistyczną interpretację Marry Shelley, Oscara Wilde’a, R.L. Stevensona, patrzą wraz z Blake’m na świat w ziarenku piasku, kończąc przejmującym trenem Williama Wordswortha w scenie cmentarnej.

W Polsce podobną intensywność filmowej poetyki odnajdziemy tylko u Lecha Majewskiego tworzącego wzorcową biografię literacką w „Wojaczku”, wplatającym – w „Onirice” – poetycką frazę w tkankę ekranowego dzieła.

Można się tylko dziwić, że nie powstały filmowe życiorysy polskich romantyków – są tam przecież i kompleks Edypa, i narkomania, seksoholizm, ojciec zdrajca, śmierć w przytułku i gra na giełdzie, jest wreszcie mistyczne szaleństwo. Więc mamy róg złoty czy tę z niebios wyszywaną szatę?

czwartek, 27 października 2016

Każdy z nas jest Pigmalionem (Jan Stasieńko, „Niematerialne Galatee w wehikułach rozkoszy i bólu”)

Martyna Musiał
("Projektor" - 5/2016)
Pasją króla Cypru, Pigmaliona, była rzeźba. Stworzył figurę idealnej kobiety, tak piękną, że nie potrafił powstrzymać swoich uczuć do niej. Bogini Afrodyta zauważyła cierpienia władcy i ożywiła marmurowy posąg. Tak narodziła się Galatea.

Mit o Galatei i Pigmalionie, choć wydaje się odległy, jest zarazem bardzo aktualny. Dowodzi tego Jan Stasieńko w książce „Niematerialne Galatee w wehikułach rozkoszy i bólu”. Relacje między człowiekiem a technologią też mogą być bliskie, a nawet intymne. Niewątpliwie na ich powszechność ma wpływ rozwój nauki, choć już w przeszłości, niektóre urządzenia potrafiły wywołać w odbiorcy szczególne emocje.

Stasieńko przygląda się intymności z perspektywy posthumanistycznej. Człowiek nie jest, a w każdym razie już nie musi być w centrum dyskursu. Sygnały komunikacyjne stają się ważniejsze niż ich nośniki, w tym ludzkie ciało – człowiek równie dobrze może funkcjonować w domenie cyfrowej. Informacja zaczyna być uważana za osobną jakość, a bywa, że w pewnym sensie nawet oddzielny byt. Obiekty nieożywione są niejednokrotnie humanizowane, co nadaje im cechy podmiotów. Jednocześnie ludzki podmiot zostaje zredukowany do informacji, przez co w pewnym stopniu zostaje uprzedmiotowiony. Technologie medialne zyskują więc status równorzędny wobec człowieka. To umożliwia tworzenie emocjonalnej więzi między żywym człowiekiem a tworami cyfrowymi.

Autor bada relacje między ludzkim podmiotem, a informacją traktowaną podmiotowo, na kilku przykładach, takich jak peep show, animacja, green i blue box, teleprompter, interaktywne programy telewizyjne, bazy danych czy gry komputerowe. W przypadku każdego „aparatu medialnego” intymność zaznacza się w inny sposób. Może zachodzić zarówno na etapie budowania przekazów medialnych (jak w przypadku animatorów kreskówek), jak i ich odbioru. Bywa, że tworzy się dzięki budowaniu własnych narracji w obrębie danej technologii (tak jak w quizach telewizyjnych, w których odbiorcy są angażowani w to, co dzieje się na wizji). 

Budowanie intymności jest możliwe również z mechanizmami medialnymi, które są źródłem przyjemności, często seksualnej (np. peep show), lub aparatami przemocy (np. uśmiercanie postaci w popularnej grze „The Sims”).

Najwyraźniej jednak bliskość ta zaznacza się w przypadku obiektofilów, którzy szukają płaszczyzny emocjonalnego porozumienia między gatunkami (autor przytacza wyjątkowo ciekawy przykład Japończyka, który poślubił postać z gry komputerowej – działanie bez mocy prawnej, jednak stanowiące wyjątkowo silny symboliczny przekaz).

„Niematerialne Galatee w wehikułach rozkoszy i bólu” to rozbudowane studium posthumanistycznej intymności, które pokazuje badany problem z wielu perspektyw. Z pewnością zainteresuje wszystkich badaczy i miłośników nowoczesnych mediów audiowizualnych.

Jan Stasieńko, Niematerialne Galatee w wehikułach rozkoszy i bólu. Technologie mediów jako aparaty kreowania posthumanistycznej intymności, Wydawnictwo Naukowe Katedra, Gdańsk 2015, s. 368 + fotografie

Jedzie ciuchcia z daleka… (Bartosz Kozak, "Zagnańskie kolejki wąskotorowe")

Piotr Kardyś
("Projektor" - 5/2016)
Po zakończeniu likwidacji kolejki, w 1978 roku, w OTL Zagnańsk odbyła się uroczystość, podczas której wyróżniono szczególnie zasłużonych pracowników wąskotorówki.

Drugie wydanie „zagnańskich wąskotorówek” skłania do bliższego przyjrzenia się zgromadzonemu w książce Bartosza Kozaka materiałowi źródłowemu i opartej na nim narracji. Podstawę stanowią materiały archiwalne pozostałe po Ośrodku Transportu Leśnego w Zagnańsku, liczne dokumenty kartograficzne, zasoby internetowe, czasopisma, opracowania niepublikowane, wreszcie typowe dla tego typu rozważań źródła wywołane, w tym konkretnym przypadku relacje dawnych pracowników kolejek wąskotorowych.

Warto już w tym miejscu wskazać podstawowe zalety tej publikacji. Przede wszystkim fakt kompletnej prospekcji terenowej i odtworzenie dawnych tras znanych ze źródeł czy rozkładów. To już olbrzymie wyzwanie zwłaszcza, jeśli uświadomimy sobie, iż ostatni „parowozik” przestał jeździć trzydzieści osiem lat temu. Dodać jeszcze do tego należy fakt podjęcia próby kompleksowego opracowania kolejek wąskotorowych, jako zjawiska nie tylko przemysłowego, ale też socjologicznego. Przeczytamy zatem o transporcie drzewa, rudy, kamienia, ale też transporcie pracowników okolicznych zakładów i wizytach turystów, zwiedzających ostoje leśne, udających się na zbiór grzybów i jagód. Sporo też w książce informacji o roli transportu wąskotorowego w okresie I i II wojny światowej, wykorzystywanego przez okupantów – austro-węgierskiego i niemieckiego do grabieży polskich lasów, ale też o działalności partyzanckiej, zaopatrywaniu okolicznych miejscowości w przewożoną nielegalnie żywność, życiu codziennym w osiedlach pracowniczych. 

Szczególną uwagę zwraca jednak materiał ilustracyjny, wyróżniają się zdjęcia dawnych parowozów, nietypowych, przebudowanych na konkretne potrzeby wagonów, drewnianych mostów na wzór tych z „Dzikiego Zachodu”, wreszcie ledwie widocznych w leśnym krajobrazie przepustów i przyczółków mostowych oraz informacje o kolejkach konnych. 

Z pewnością wielu mieszkańców Kielc i okolic z przyjemnością sięgnie po lekturę „wąskotorówek” zwłaszcza, iż często przemieszczając się po okolicy nie zdają sobie sprawy, że wędrują lub jadą rowerem po dawnym nasypie kolejowym. Jedynym mankamentem pracy jest bardzo „nietypowy” sposób konstruowania przypisów, ale to już uroki prac historyków amatorów. Całość została uzupełniona o kalendarium 1915-1978, wykaz źródeł i literatury.

Bartosz Kozak, Zagnańskie kolejki wąskotorowe, wyd. II, Kielce 2016, ss. 189, il. 299

Sześć dni z komisarzem Bujnickim (Artur Baniewicz, "Pięć dni ze swastyką")

Dominik Borowski
("Projektor" - 5/2016)
Kryminał to gatunek literacki o określonym schemacie fabularnym. Musi być morderstwo, którego skutkiem jest prowadzone śledztwo. To tutaj autor może uwieść czytelnika, stopniowo pobudzając jego zainteresowanie i włączając go w tok prowadzonego dochodzenia. Wszystko powinno zostać zamknięte finałem, w którym ujawnia się mordercę i wyjaśnia okoliczności zbrodni. Powieść Artura Baniewicza ma skończyć się inaczej: Tak bywa w śledztwie (…) Coś wiesz, czegoś nie, nigdy nie jest jak w książce, że cała prawda wychodzi na jaw (s. 543). Czy to jest kryminał inny od wszystkich?

Myślę, że specyfika utworu, napisanego przez autora znanego dotychczas czytelnikom literatury fantasy, zaczyna się już od samego początku. Wszystko rozpoczyna się jesienią 1942 r. od zabójstwa, które na zlecenie wykonuje Paweł Bujnicki – były komisarz policji. Po lekturze pierwszej partii książki wydaje się, że on będzie tutaj poszukiwanym zabójcą. Nic jednak bardziej mylnego. Narrator wodzi czytelnika, przeskakuje z miejsca na miejsce (ogromne partie utworu rozgrywają się m.in. w regionie świętokrzyskim) po różnych wątkach. W końcu wraca do głównego bohatera i okazuje się, że Bujnicki został odnaleziony przez niemieckiego żandarma Bruna. Wgląda to na zakończenie, jednak tak naprawdę to dopiero początek… 

Paweł Bujnicki ma przeprowadzić śledztwo z podwójnym dnem. Irena Skowrońska – jego dawna znajoma, w której wciąż jest zakochany, prosi go pomoc w odnalezieniu mordercy młodego Klausa. Choć tak naprawdę kobieta chce dowiedzieć się, kto i dlaczego próbował ją zabić. Motywów może być sporo, najistotniejszy to romans z Brunem, co w realiach okupowanej Polski jest traktowane jak zdrada. Wyjaśnia się tytuł kryminału, który odnosi się do Pawła Bujnickiego, współpracującego z niemieckimi żandarmami. Śledztwo nie ma jednak oficjalnego charakteru, stąd też Paweł ma tylko pięć dni (tyle można ukrywać śmierć Klausa przed przełożonymi).

Nie będę tutaj zdradzał przebiegu śledztwa. Jest ono dynamiczne, krąg podejrzanych raz się zmniejsza, a raz powiększa. Dzięki temu coraz bardziej ciekawi nas, kto okaże się mordercą… Bujnicki sprawdza każdy trop. Czasami błądzi, innym razem idzie do przodu. Nie brakuje strzelanin. Wobec przesłuchiwanych stosuje metodę „rosyjskiej ruletki”, która zmiękcza najtwardszego. W efekcie intensywnej pracy odkrywa tożsamość zabójcy, choć nie wszystkie szczegóły zostają odkryte, niczym w prawdziwym śledztwie.

Nie sama kryminalna fabuła jest ważna w powieści Baniewicza. Prowadzone śledztwo łączy się z wątkiem miłosnym, działalnością partyzancką oraz losem Żydów w okupowanej Polsce. Czytelnik oprócz obserwacji prowadzonego śledztwa ma też możliwość oceny bohaterów i ich postępowania, przemyśleń nad kwestiami społecznymi i gdybania nad… otwartym zakończeniem. 

Choć nie przepadam za książkami historycznymi, to „Pięć dni ze swastyką” czytałem z rosnącym zainteresowaniem. Czas spędzony z Pawłem Bujnickim był niezapomnianym przeżyciem, które żal kończyć. Myślę, że książka przypadnie do gustu nie tylko miłośnikom kryminałów i historii wojennych.

Artur Baniewicz, Pięć dni ze swastyką, Znak, Kraków 2016.

Czy jesteś Shingą? (Ursula K. Le Guin „Sześć światów Hain”)

Paweł Chmielewski
("Projektor" - 5/2016)
Powinienem zacząć od cytatu: Dawno, dawno temu w odległej galaktyce. Czytelnikom zdezorientowanym i zagubionym w uniwersum świata Ursuli K. Le Guin, znajomość sagi George’a Lucasa pozwoli odnaleźć drogę w gęstym lesie. Pokaże na ile – najprawdopodobniej – nie byłoby najgłośniejszego cyklu SF ostatniego trzydziestolecia – „Gwiezdnych wojen”, bez pisarstwa, urodzonej w 1929 r. w Berkeley, autorki „Świata Rocannona”.

Przypomnijmy kilka podstawowych cech kosmosu wykreowanego przez Lucasa – wielość planet, ras i gatunków, oparcie historii na podstawowym konflikcie dobra i zła, wykorzystanie kilku, dość kanonicznych mitów, brak chronologii. Upraszczając – klasyczny, epicki świat Ursuli Le Guin – wygląda dość podobnie, lecz w przeciwieństwie do poszczególnych odcinków „Star Wars”, każda z części jej cyklu, czytana osobno, tworzy wrażenie gry sześciościenną kostką, bez wiedzy ile oczek ukrywa pozostałych pięć, niewidocznych boków.

Zebrane w jednym tomie jako „Sześć światów Hain” („Świat Rocannona”, „Planeta wygnania”, „Miasto złudzeń”, „Lewa ręka ciemności”, „Słowo „las” znaczy „świat”, „Wydziedziczeni”) ułatwiają grę w znaczenia, do której zaprasza nas autorka „Ziemiomorza”, ułożenie puzzli kosmicznej konfederacji Ekumeny. Punktem wyjścia jest mityczny chaos (sama autorka wplata w tkankę narracyjną uwagi o relacji prawdy, mitu i legendy), w którym pogrążone są setki planet. Zasiedlone przez rasę Hain, kiedyś skonfederowane, dziś wrogie. Przez tysiąclecia Liga Wszystkich Światów jednoczy Haińczyków, przywracając im utracone dziedzictwo. Skłócone rasy i planety opanowują stopniowo tajemniczy, „ciemni” (fałszujący myślomowę) telepaci Shinga. Mentalny pojedynek Shingi z Ramarrenem-Falkiem w „Mieście złudzeń” jest zapowiedzią starcia Jedi z Sithami w „Star Wars”. Tych nawiązań i zapożyczeń ze strony Lucasa jest znacznie więcej. Tyle tylko, że dzieło Le Guin to epos wyższej próby.

Zaczniemy od odysei kosmicznego etnografa Rocannona. Jego wędrówka, ilością napotykanych niebezpieczeństw i odmiennych ras (giganci, skrzydlate hominidy) przywołuje przygody mitycznego władcy Itaki. Oświecenie – symbolizowane przez zdobycie umiejętności telepatii – pozwala mu zjednoczyć mieszkańców Fomalhaut II, nadać wiadomość „ansiblem” i zniszczyć bazę wrogów. Obok motywu walki, wokół którego osnuty jest cały cykl, w „Świecie Rocannona” dominującym jest motyw wędrówki. I powracający wciąż – jako legendarny atrybut – „ansibl”. Dopiero jednak w „Wydziedziczonych” (wydanych jako część szósta, lecz chronologicznie opowiadających, w wielu fragmentach, dzieje najwcześniejsze) dowiadujemy się o jego istocie. To urządzenie pozwalające na międzygalaktyczne podróże i komunikację, konstrukcji genialnego fizyka Szeveka. Ten tom szósty, to zarazem metaforyczne przedstawienie toposu uwięzienia. Główny bohater (Szevek) podróżując między bliźniaczymi i będącymi w stanie permanentnej wojny, planetami Urras i Anarres, poznaje ustrój korporacyjnego kapitalizmu i anarchicznej „swobody”. Każdy z nich jest tylko „więzieniem idei”, a ich mieszkańcy – bo tak to można interpretować – są niby „ślepcy” zamknięci w mitycznej jaskini Platona.

Le Guin pisząc fantastykę tworzy zarazem komentarz do współczesności. „Lewa ręka ciemności” oraz „Słowo <las> znaczy <świat>” mówią o najważniejszych problemach lat 60. i 70. – tożsamości seksualnej, ekologii i metaforycznie o wojnie wietnamskiej (ta druga książka, jak wypatrzyli uważni widzowie, obecna była nawet w „Full Metal Jacket” Kubricka). W „Słowie…” to Ziemianie kolonizują planetę łagodnych „stworzaków”, eksplorując główne jej bogactwo – drewno, a mieszkańców zamieniając w niewolników. Metody konkwistadorów i bunt poddanych przywołują nie tylko naloty na wietnamską dżunglę, ale i holocaust rdzennych Indian.

„Lewa ręka…” zbudowana jest wokół mitu o androgyne (ponownie zaczerpniętego z Platona). Mieszkańcy planety Gethen to hermafrodyty, w trakcie godów (zwanych kemmerem), stający się mężczyzną lub kobietą. Le Guin, uwielbiająca żonglerki gatunkami, wariacje narracyjne i stylizacje językowe, tematem podstawowym mitologii Ekumenu (trzech tysięcy narodów na osiemdziesięciu trzech planetach) uczyniła – bardzo współczesne problemy – strach przed tym co obce i kulturowy relatywizm.

Te duchy wciąż krążą nad miastem (Maja Wolny "Czarne liście")

Aleksandra Sutowicz
("Projektor" - 5/2016)
Przeszłość i teraźniejszość, tragiczne losy mieszkańców Kielc po 1945 roku i dramatyczne przeżycia współczesnej mieszkanki miasta, próba rozliczenia się z historią grodu na Silnicą i historią swojej rodziny. W najnowszej książce „Czarne liście”, Maja Wolny przywołuje zapomniane postaci, związane z tragicznymi, kieleckim wydarzeniem sprzed 70 lat (pogrom Żydów) i patrzy na współczesne Kielce oczami głównej bohaterki, Weroniki Czerny.

Ta książka to wędrówka po Kielcach współczesnych i tych po II wojnie światowej. Czytając powieść miałam wrażenie, że wciąż towarzyszę Weronice Czerny w poszukiwaniu jej zaginionej córki Laury, szukam jej w Parku Miejskim im. Staszica, na ulicy Żelaznej, Grunwaldzkiej, jadę w Góry Świętokrzyskie by odnaleźć małą dziewczynkę, ale też cofam się do roku 1946 by razem z Julią Pirotte sfotografować miasto dzień po zbrodni, zobaczyć jak wyglądały Kielce w lipcu 46 roku i odnaleźć miejsca, które wyparowały z lokalnych map.

Autorka dotyka tragicznych kart w dziejach miasta. Wydarzenia, które miały miejsce 4 lipca 1946 r. przy ulicy Planty 6 na lata napiętnowały miasto. Oprócz tła historycznego mamy do czynienia przede wszystkim z wątkiem kryminalnym, śledztwem, którego celem jest odnalezienie małej Laury oraz próbą zmierzenia się z historią rodziny, dziedzictwem pewnych leków, ucieczką od nich. Główna bohaterka nie pogodziła się z mroczną tajemnicą matki i przez całe dorosłe życie najpierw ucieka jak najdalej od świętokrzyskich Bielaków, by później w swojej karierze naukowej skupić się na stosunkach polskich chłopów do Żydów, zmarłym oddać swego rodzaju hołd i odkupić winy bliskich. 

Z pewnością należą się autorce słowa uznania za poruszenie tematu trudnego i wciąż bolesnego. Widmo pogromu kieleckiego wciąż krąży nad miastem jak dybuk. „Czarne liście” to książka mocno zakorzeniona w kieleckiej topografii, lokalnych wydarzeniach, klimacie społecznym. Niewątpliwie ważne jest również wprowadzenie na karty powieści fotografki Julie Pirotte, postaci autentycznej, która zjawiła się w Kielcach dzień po pogromie by sfotografować ofiary tragedii, choć przyznam szczerze, że wciągniecie jej w obręb fabuły, jak dla mnie było trochę na wyrost. Dość płynnie udaje się autorce połączyć wątek kryminalny z wątkami historycznymi i społecznymi, jednak przywoływanie znanych, autentycznych postaci, związanych z kieleckim środowiskiem było dla mnie zbyt oczywiste i niewiele wnosiło do samej fabuły.

Po zakończeniu książki czułam pewien niedosyt, to lektura, która trzymała w napięciu (w końcu poszukiwania toczą się na dobrze znanymi mi podwórku), ale też szybko dość szybko to napięcie, gdzieś ulatuje. Atutem jest fakt, że Maja Wolny nie wskazuje jednoznacznie oprawców, to czytelnik ma sobie odpowiedzieć na pytanie: dlaczego?, kto?

Warto zatem wybrać się na ulicę Planty 6, nie tylko po to by oddać hołd ofiarom, ale też skonfrontować się z samym sobą i historią Kielc.

Co skrywa studnia? (Artur Laisen, „Studnia Zagubionych Aniołów”)

Agata Orłowska
("Projektor" - 5/2016)
Miłość do fantasy może być przepastna i głęboka, jak głęboka bywa wyobraźnia i może mieć tyle powodów, ilu jest jej amatorów. Jednym z nich, co sugeruje autor „Studni Zagubionych Aniołów”, może być poetycko brzmiące (przywołane bowiem słowami pieśni samego Schillera) Sehnsucht – pragnienie, tęsknota za utraconym (?), ulotnym, nieistniejącym, ale dziwnie bliskim domem. Czy zanurzając się w powieści Artura Laisena, czujemy się jak w domu lub chociaż tęsknimy do rysującego się przed nami świata? To już kwestia indywidualna.

Jak na gatunek przystało w utworze Laisena (pseudonim autorski pisarza mieszkającego w Kielcach, który publikował opowiadania, m.in. „Księdza Marka trzy spotkania z demonem” i thriller fantasy „CK monogatari”) obserwujemy odwieczną walkę dobra ze złem. Świat Błękitu, Kryształ Tworzenia, Święta Góra Dnia i legendarni Jeźdźcy Światła na złotych rydwanach, przenoszące czytelnika do baśniowego Hamamu, to przeciwwaga do ciemnego ziarna, Przekrwionego Oka i czyhającego w ciemnościach mitycznego Demona, którego powrót zwiastować ma nadciągająca Mroczna Gwiazda. Magiczną krainę, przywołującą skojarzenia ze średniowiecznym Bliskim Wschodem, poznajemy jednak dzięki równolegle toczącej się historii rodem ze współczesnej Warszawy. Joanna, Kinga, Tomasz i Michał to bowiem główni bohaterowie utworu, którzy, chcąc nie chcąc, mają, zdaje się, największą rolę do odegrania w toczących się losach przenikających się światów. 

Wydany nakładem Genius Creations pierwszy tom „Terai” już na pierwszych kartach składa obietnicę zetknięcia się z magiczną rzeczywistością wielu wymiarów, misternie tkaną nie tylko poprzez zapowiedź epickiego rozmachu, ale też przez poetyckość formy, przeplatanej raz po raz głębszymi refleksjami. Mnogość zastosowanych zabiegów może jednak prowadzić do złudnych wyobrażeń, przeobrażając się z chwilowego zachłyśnięcia rozległością kreacji w dezorientację i rozczarowanie. Może, co nie oznacza, musi.

Choć w utworze nie brakuje błyskotliwych pomysłów, z ich realizacją jest już nieco gorzej. Wraz z każdą kolejną stroną „Studni...” obserwujemy, jak tajemnicza rzeczywistość Astronoma ze Szklanej Wieży i skutki jej oddziaływania widoczne w warszawskich realiach zamiast nabierać kształtów, rozmywają nieco fabułę i gubią przyczynowość. Czy to świadomy zabieg? Być może… autor zapowiada przecież kontynuację, gdzie wszystko może jeszcze uda się wyjaśnić. Niestety można odnieść wrażenie, że dobrze rozwijającą się, oniryczną atmosferę zastępuje momentami zwyczajny chaos i brak konsekwencji. Pewien zgrzyt widoczny jest również w konstrukcji bohaterów. Mimo, że mało znaczące opisy są nieraz rozbudowane do przesytu, charakterystyka postaci jest tylko powierzchowna. Płaskie (w większości) osobowości utrudniają tym samym „zbliżenie się” do bohaterów, z którymi obcować mamy jeszcze w co najmniej jednym tomie. 

Wśród minusów wspomnieć należy również o potknięciach tekstowych, nadmiar przecinków z trafiającymi się błędami ortograficznymi domagają się poprawek. Wydanie, bądź co bądź, wizualnie intryguje. Schludna, ascetyczna okładka to jego duży atut. Czy to jednak wystarczy, by sięgnąć po ciąg dalszy splątanych opowieści Isthariona z T'araf i czwórki warszawiaków? Z pewnością czytelnicy znajdą wiele własnych do tego powodów. 

Artur Laisen, „Studnia Zagubionych Aniołów”, s. 400, Wydawnictwo Genius Creations, Bydgoszcz 2015.